Mało kto potrafi w kinie tak wspaniale portretować dzieci jak Dorota Kędzierzawska. Często wikła je w sytuacje dramatyczne, ale zawsze traktuje z ogromną dozą empatii i całkiem na serio. Pokazuje równocześnie dojrzałość i bezbronność małych bohaterów. W pobieżnym oglądzie jej kino wydaje się przejrzyste: wzruszające, uosabiające się ze słabszymi, pokrzywdzonymi. Ktoś może powie – "kobiece". Na pewno nie da się w tych łatwych ogólnikach zamknąć "Jutro będzie lepiej".
Tym razem dziecięcymi bohaterami reżyserki zostali bezprizorni: dwaj złotowłosi bracia – młodszy może mieć cztery lata, drugi dwa razy tyle – i ich kolega, najstarszy z całej trójki. Spotykamy ich na dworcu któregoś z rosyjskich miast. Brudnych, trochę agresywnych, palących papierosy. Wbrew tym pierwszym scenom nie będziemy śledzić przygnębiającej egzystencji malców wśród smrodu i obojętnych ludzi. Nie będziemy obserwować, jak z dnia na dzień nieuchronnie ich sytuacja wygląda coraz bardziej beznadziejnie. Chłopcy biorą sprawy we własne ręce: opracowują plan ucieczki za granicę, do Polski i wyruszają pociągiem w drogę.
Najmłodszy z nich, Pietia, nie do końca zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i często się śmieje ukazując rząd zepsutych, czarnych mleczaków. Jego brat kilkakrotnie, w przypływie impulsu, będzie chciał zostawić gdzieś po drodze Pietię. Jednak mały jest pożyteczny: jak nikt potrafi prosić o pieniądze i jedzenie, patrząc się na ludzi swoimi niewinnymi oczami i mówiąc na przykład tak, jak do starej sprzedawczyni: Ale z pani krasawica! Pietia doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich atutów i z premedytacją je wykorzystuje. Wszyscy trzej chłopcy nauczyli się walczyć o przeżycie, dlatego czasem są przebiegli, a nawet agresywni, lecz nie zmienia to faktu, że w gruncie rzeczy są czyści i niewinni.
Kędzierzawska nie pokazuje ideałów (to byłoby nie do wytrzymania), ale nie szuka również zła w człowieku. Wierzy w dobrą naturę człowieka (dlatego zakończenie "Jutro..." jest tak przejmujące – uświadamiamy sobie, że chłopcy utracą kiedyś naturalną dobroć). Tkliwy humanizm jej filmów to cenna i rzadka wartość we współczesnym kinie. Postawa mądra, a nie naiwna, jak mogłoby się wydawać po streszczeniu "Jutro...".
Warstwa fabularna nie wyjaśni nam sedna tego filmu. Właściwie niewiele tu się dzieje, co zraża wielu widzów. Gdybyśmy oceniali "Jutro..." według kryteriów klasycznej dramaturgii, nie zdałby egzaminu. Ale to, co się dzieje ma tu mniejsze znaczenie niż to, na co się patrzy. Każdy kadr jest dopracowany jak w poprzednich dzieł Kędzierzawskiej i Reinharta - nie ładny dla samej powierzchownej "ładności", a połączony ze znaczeniem filmu. Każda prosta scena – posiłku bohaterów czy ich wędrówki przez las to wirtuozeria. To przede wszystkim kamera, nie tok zdarzeń, pozwala nam się zbliżyć do bohaterów "Jutro...". Dzięki czułemu spojrzeniu reżyserki i my przez chwilę mamy szansę współczuć pokrzywdzonym.
Należy jeszcze dodać, że młodziutcy, nieprofesjonalni aktorzy zostali przez reżyserkę fantastycznie poprowadzeni. Tak jak to miało miejsce w "Jestem" czy "Wronach". Czyli nic nowego? Wręcz przeciwnie. Na końcu wybrzmiewa mocna, oskarżycielska teza, która, gdyby nie "nic niedzianie się", brzmiałaby łopatologicznie.
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu